Zosia smacznie sobie chrapie
I motyle we śnie łapie.
Nagle się rozdzwonił budzik,
Który niezawodnie budzi.
Dryń, dryyyyń! Dzwoni i wciąż dzwoni,
By nikt nie zapomniał o nim.
Wstała mama, wstał też tata
I rodzeństwo Zosi lata.
Tylko Zosia się nie budzi,
Leży w łóżku i marudzi.
Ile razy budzik budzi,
Tyle Zosia wciąż marudzi.
Ile Zosia wiąż marudzi,
Tyle razy budzik budzi.
Do pokoju wchodzi mama.
„Jeszcze chwila, wstanę sama!” –
Zosia oczy swe przeciera,
Lecz ich za nic nie otwiera.
W końcu mama kołdrę zrywa
I ze snu Zosię wyrywa:
„Już czas wstawać,
Nie udawać!”
Szczypie w piętę i po nosie
Dręcząc wciąż zaspaną Zosię.
I ją ciągnie za paluszek,
I za parę małych uszek,
Ale Zosia ani drgnie
Ciągle będąc w twardym śnie…
W końcu daje za wygraną
I zostawia Zosię samą.
I tak nikt Zosi nie zbudził,
Chociaż każdy się natrudził.
Zatem Zosia do snu skora
Spała tak aż do wieczora.