Gdzieś na ulicy mały bałwanek
Stoi spocony od czterech dni;
Najczęściej dzieciom pilnuje sanek,
Potem zmęczony po prostu śpi.
Gdy słońce świeci – okropnie chudnie;
Czapka mu spada i kapie nos…
Najgorzej znosi ciepłe południe,
Bo wtedy płacze na cały głos.
Czasem wróbelek tu go odwiedzi,
Albo zajączek przyjdzie – kic, kic.
Pies z kotem zajrzą, jak to sąsiedzi,
Lecz wciąż się spieszą – nie mówią nic.
Oj, już niedługo biedak wytrzyma…
Nagle, usłyszał dzwoneczki sań;
W pięknym zaprzęgu nadjeżdża zima,
W gronie przejrzystych, cudownych pań.
I ręce kładzie na niego obie,
Jak czarodziejka z dobrego snu.
„Bałwanku !” – woła – „Jestem przy tobie!
Naprawdę lubię zaglądać tu.
Proszę, jedź ze mną – czasu mam mało;
Nikt nie rozdzieli już więcej nas.
Pracy mi jeszcze troszkę zostało –
Śnieg muszę zawieść wszędzie na czas.
Wracam w te strony zawsze z ochotą.
Jeśli nie zdążę – do wszystkich drzwi
Dobry Mikołaj pójdzie piechotą!
Trzeba mu pomóc. Niech dłużej śpi.”
Zmrok już zapada, a ulicami
Dwa renifery, jak wicher mkną.
Śnieżynki lecą za saneczkami,
W jeziorach ryby pod lodem śpią…
Przy drodze drzewko nisko się kłania.
Zima odwiedzić chce każdy kąt.
Lecz. gdy nadejdzie czas pożegnania,
Chętnie zabierze bałwanka stąd.
Będą wędrować razem z chmurami;
Zobaczą biegun, krainę fok;
Kiedy zatęsknią troszkę za nami,
Na pewno wrócą tutaj za rok.