W szpitalnej apteczce,
wśród leków dla chorych,
istniało pachnące
Królestwo Kamfory.
W tym małym państewku,
codziennie przed spaniem,
król wydawał rozkaz:
– Ma być smarowanie!
Przychodził doń lokaj
i pytał: – Maść Panie,
czy było dziś twego
ciała namaszczanie?
A król odpowiadał:
– Oj nie! Oj nie!
Tak boli mnie w płucach
i w krzyżu tak rwie!
Więc sługa wielkolud
kamforę brał w dłonie,
a dłonie miał wielkie
jak dwa szare słonie.
I króla smarował
olejem z kamfory,
bo władca wciąż płakał,
że jest bardzo chory.
Służący znów pytał:
– Dostojny Maść Panie,
a stawy, korzonki,
czy w dobrym są stanie?
Król zwijał się z bólu
i jęczał: – Och nie!
Korzonki mnie palą
i w krzyżu tak rwie!
Pół nocy nacierał
go lokaj zmartwiony
i wcierał kamforę
w bolące rejony.
Bo wiedział o starej
i słynnej mądrości,
że płyn ten rozgrzewa
i ciało i kości.
I pytał on dalej:
– Maść Panie – i jak?
Czy pocisz się trochę,
gdy smaruję tak?
– Ach pocę się, pocę,
pod kołdrą noc całą.
Kamfora rozgrzewa
me zbolałe ciało.
A kiedy kamfora
me ciało kuruje,
to cała choroba
wraz z nią ulatuje.
Lecz lotna kamfora
aż tak parowała,
że razem ze sobą
i króla zabrała.
Gdy dnia następnego
poselstwo przybyło,
to króla – Maść Pana –
już nigdzie nie było.
Nie było w apteczce,
w szpitalu nie było
i całe królestwo
się z nim… ulotniło.